Po przeczytaniu ostatniego posta, Rafał powiedział mi, że "chyba nie wypada tak podniecać się własnym dzieckiem". Nie wypada podniecać się swoim dzieckiem ... wiec czyim dzieckiem mam się podniecać? No ale dobra, spróbuję ...
Jesteśmy ciągle w roku 2011:-) Mniej więcej pod koniec listopada Helenka zachorowała, pierwszy raz poważnie. Wcześniej zdarzały się wirusy, przeziębienia, czy "ręce-buzia-stopy", więc gorączka jakoś wyjątkowo mnie nie zdziwiła, a okazało się, że zwiastowała przykrą chorobę. Pamiętam, że akurat wtedy zmieniłam pracę i w nowym dziale chciałam pokazać się jako zmotywowana osoba, pełna entuzjazmu i energii, ale zamiast tego poszłam na zwolnienie i z dnia na dzień je przedłużałam. Byłam bardzo przejęta zdrowiem Helenki i dodatkowo martwiłam się o swoją reputację w pracy.
Helenki pediatra nie potrafiła od razu zdiagnozować choroby, bo test paseczkowy (tj. wymaz z gardła) wykluczył bakterię, więc powiedziała, że powinnam dokładnie monitorować zbijać temperaturę Helenki. Narysowałam wykres, na którym co godzinę stawiałam kropkę w odpowiednim punkcie, i po kilkunastu kropkach miałam już zygzak. Po paracetamolu/ibuprofenie gorączka spadała, a potem wracała, i tak było przez trzy dni z rzędu, aż dostałyśmy skierowanie na badania do szpitala. W szpitalu przyjęli nas bardzo szybko, bo na skierowaniu było napisane "PILNE". Martwiłam się jeszcze bardziej, a Helenka nie zdając sobie sprawy z tego co ją czeka spoczywała obojętnie w moich ramionach. Kiedy lekarz położył ją na kozetce i uciskiem zacisnął jej ramię Helenka zaczęła protestować ile miała siły, czyli ledwie. Wystarczyło lekko ją przytrzymać i za chwilę strzykawka była pełna krwi, a potem jeszcze druga i trzecia. Ile krwi można spuścić z organizmu takiego szkraba??? Diagnoza przyszła już po paru godzinach: mononukleoza, znana potocznie jako wirus pocałunkowy. I co? Niby nagle pojawił się jakiś absztyfikant i urządził Helenę jednym buziakiem? W żłobku twierdzili, że nie ma drugiego przypadku tej choroby, więc trudno było wskazać winnego:-) Walczyłyśmy z gorączką jeszcze dwa dni. To był trudny tydzień, Helenka schudła pół kilograma, co - wyobraźcie sobie - bardzo mnie niepokoiło. Przykro mi było, że małe dziecko cierpi, nie ma siły, apetytu, zapału do zabawy ... Chociaż od dawna marzyłam o chwilach kiedy Helenka chętnie będzie do mnie się przytulać, to akurat wtedy, choć przez większość czasu była słodko wkulona, nie czułam radości tylko smutek. A potem znowu, kiedy wreszcie zaczęła okazywać zainteresowanie otaczającym światem i zaczęła uciekać ode mnie do zabawek czułam się szczęśliwa:-) Co za ironia :-) Plusem całej tej męczącej mononukleozy jest to, że uodpornia organizm, co daje pewność, że Heleneczka więcej tego wirusa nie złapie, choćby nie wiem ile buziaków zebrała:-)
Jesteśmy ciągle w roku 2011:-) Mniej więcej pod koniec listopada Helenka zachorowała, pierwszy raz poważnie. Wcześniej zdarzały się wirusy, przeziębienia, czy "ręce-buzia-stopy", więc gorączka jakoś wyjątkowo mnie nie zdziwiła, a okazało się, że zwiastowała przykrą chorobę. Pamiętam, że akurat wtedy zmieniłam pracę i w nowym dziale chciałam pokazać się jako zmotywowana osoba, pełna entuzjazmu i energii, ale zamiast tego poszłam na zwolnienie i z dnia na dzień je przedłużałam. Byłam bardzo przejęta zdrowiem Helenki i dodatkowo martwiłam się o swoją reputację w pracy.
Helenki pediatra nie potrafiła od razu zdiagnozować choroby, bo test paseczkowy (tj. wymaz z gardła) wykluczył bakterię, więc powiedziała, że powinnam dokładnie monitorować zbijać temperaturę Helenki. Narysowałam wykres, na którym co godzinę stawiałam kropkę w odpowiednim punkcie, i po kilkunastu kropkach miałam już zygzak. Po paracetamolu/ibuprofenie gorączka spadała, a potem wracała, i tak było przez trzy dni z rzędu, aż dostałyśmy skierowanie na badania do szpitala. W szpitalu przyjęli nas bardzo szybko, bo na skierowaniu było napisane "PILNE". Martwiłam się jeszcze bardziej, a Helenka nie zdając sobie sprawy z tego co ją czeka spoczywała obojętnie w moich ramionach. Kiedy lekarz położył ją na kozetce i uciskiem zacisnął jej ramię Helenka zaczęła protestować ile miała siły, czyli ledwie. Wystarczyło lekko ją przytrzymać i za chwilę strzykawka była pełna krwi, a potem jeszcze druga i trzecia. Ile krwi można spuścić z organizmu takiego szkraba??? Diagnoza przyszła już po paru godzinach: mononukleoza, znana potocznie jako wirus pocałunkowy. I co? Niby nagle pojawił się jakiś absztyfikant i urządził Helenę jednym buziakiem? W żłobku twierdzili, że nie ma drugiego przypadku tej choroby, więc trudno było wskazać winnego:-) Walczyłyśmy z gorączką jeszcze dwa dni. To był trudny tydzień, Helenka schudła pół kilograma, co - wyobraźcie sobie - bardzo mnie niepokoiło. Przykro mi było, że małe dziecko cierpi, nie ma siły, apetytu, zapału do zabawy ... Chociaż od dawna marzyłam o chwilach kiedy Helenka chętnie będzie do mnie się przytulać, to akurat wtedy, choć przez większość czasu była słodko wkulona, nie czułam radości tylko smutek. A potem znowu, kiedy wreszcie zaczęła okazywać zainteresowanie otaczającym światem i zaczęła uciekać ode mnie do zabawek czułam się szczęśliwa:-) Co za ironia :-) Plusem całej tej męczącej mononukleozy jest to, że uodpornia organizm, co daje pewność, że Heleneczka więcej tego wirusa nie złapie, choćby nie wiem ile buziaków zebrała:-)
Tak to mniej więcej wyglądało ... usypiała na podłodze, w trakcie zabawy ...
a tu płacze, bo nowa czapka jej się nie podoba:-)
Nareszcie w lepszej formie!