Monday, 25 July 2011

12 listopada 2010 - nareszcie w domu!

Po pięciu dniach w szpitalu, gdzie zapewniano nam całodobowy serwis "na dzwoneczek", służono pomocą o każdej porze dnia i nocy, gdzie posiłki przynoszono do łóżka i zachęcano do ciągłego wypoczynku ... nastał czas zmierzenia się z nową rzeczywistością w domu:-) 
Wszystko zapowiadało się cudownie, gdyby - och - nie ten babyblues, ale to temat na oddzielnego posta, który raczej nigdy nie powstanie:-) Na szczęście była z nami Ula, która dbała o to, żebym się nie przemęczała i nie denerwowała się byle czym, no i oczywiście zajmowała się Helenką, kiedy ta myślała, że dzień jest w nocy. Ula była z nami już w szpitalu. Tak, tak spała razem z nami w pokoju, a raczej zajmowała się Helenką, żebym ja mogła zacząć produkować pokarm - do czego potrzebny jest sen. 
Ach, trudne były początki. Helenka miała ogromną potrzebę ssania i choć wyglądała jak mały aniołeczek to ssała jak mały wampirek. Nadzieja, że wreszcie się naje dawała mi złudne poczucie, że nasz mały ssaczek da dłuższą chwilę wytchnienia moim krwawiącym, czerwonym i popękanym sutkom:-) Moim zdaniem karmienie piersią to największy poporodowy hardkor! Ulgę miały mi przynieść stosy kremów, maści, kompresów i liście kapusty, po dwóch tygodniach tak też się stało:-)
Po wyjeździe Uli, z wizytą przyjechali babcia Hania i dziadek Jan. Helenka jest ich pierwszą wnuczką (wnuk już jest) więc emocje były spore. 








karmienie w pozycji amerykańskiej, czyli spod pachy:-)



pięć kilo temu 


No comments:

Post a Comment